Prosto po zwiedzaniu Alcatraz przeszliśmy wzdłuż popularnej ulicy Embarcadero, doszliśmy do Levi's Plaza, odpoczęliśmy chwilkę, a następnie wspięliśmy się na wzgórze zwane Telegraph Hill, na czubku którego znajduje się wieża obserwacyjna - Coit Tower. Trasa która wchodziliśmy na szczyt wiodła przez kwieciste i odurzające słodkimi zapachami ogrody, niebo zdążyło się przejaśnić, zrobiło się ciepło i bardzo przyjemnie. Dotarliśmy na szczyt wzgórza, następnie wyjechaliśmy na czubek wieży. Widać z niej spory kawałek San Francisco oraz otaczającej go zatoki. Wrażenia - "ale małe to miasto" ;). Tak jak wcześniej planowaliśmy wspomóc się środkami miejskiego transportu, tak widząc odległości z góry, zdecydowaliśmy przejść wszystko na nogach.
Zgodnie ze słowami piosenki Scotta Mc Kenzie ("If you're going to San Francisco be sure to wear some flowers in your hair ") zadbałam o kwiatek ;).
Będąc już na dole kontynuowaliśmy trasę wzdłuż Embarcadero, którą dotarliśmy do Ferry Building (to ten budynek z wieżą na zdjęciu poniżej). Tutaj kupiliśmy kawę na pobudkę i duże porcje lodów. Usiedliśmy na tarasie od strony zatoki i odpoczywaliśmy.
Nastepnie przeszliśmy się po biznesowej (oraz typowo zakupowej - dużo turystów odwiedza SF tylko w tym celu) części San Francisco, aż dotarliśmy do China Town - czyli chińskiej dzielnicy. Bardzo w niej kolorowo, i można kupić sporo egzotycznych pamiątek. Można też skosztować chińskiej kuchni, choć tutejsze restauracje wygląją jakby również oferowały "egzotyczne pamiątki-niespodzianki" gratis. Od chińskiej dzielnicy dzielił nas już tylko kawałeczek od naszego hotelu. Po drodze przez całkowity przypadek znaleźliśmy restaurację, którą polecał nam nasz znajomy od tajemniczej szafy, całkowicie czosnkowo-zorientowaną, o wdzięcznej nazwie Stinking Rose czyli Śmierdząca Róża. Nie mogliśmy przepuścić takiej okazji, jako wierni wielbiciele czosnku. Rafał zamówił czosnkowe krewetki, a ja zadowoliłam się daniem o nazwie "kurczak 40 ząbków czosnku". Nie liczyłam czy było 40, ale było sporo, i było pysznie. Zdecydowanie polecamy.
Rafał stał się taki giętki dzięki regularnemu ćwiczeniu Pilates ;).
Po chwilowym odpoczynku w hotelu przeszliśmy się jeszcze po Fisherman's Wharf, odwiedzając lwy morskie przy Pier 39. Niestety następnego dnia w jakimś amoku skasowałam wszystkie zdjęcia z tego epizodu. Może jeszcze uda mi się je odzyskać ;). Jeśli nie, wielkiej straty nie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz