piątek, 24 kwietnia 2009
Show me your blue eyes
Brakuje mi ruchu ostatnio. Niby rowery poszły w ruch, ale wciąż mi mało. Ciężko meżulka na siłownię wyciągnąć, a bez niego jeszcze ciężej się zmobilizować. Ciepło się robi powoluku, dziury po wyrwanych ósemkach mogą już przyjąć podwyższone ciśnienie krwi, ale leń nie chce uciec. A może to nie leń, tylko fakt, że ciągle jest coś, czym trzeba się zająć?
Nie wspominałam chyba jeszcze - za dwa tygodnie, z okazji urodzin Rafika, lecimy do San Francisco. Kilka dni spędzimy w mieście, dwa dni w Josemitach. Stąd brak wolnych chwil - planowanie podróży zjada je szybko. Z okazji wyprawy, oraz zwrotu nadpłaconego podatku, zamówiłam wymarzony obiektyw. Przygody miałam z tym niezłe, gdyż nagle jego cena podskoczyła o $100, a że ze mnie centuś szczędzigrosz, to powiedziałam, że dopóki cena nie spadnie, to nie kupię. Jednak znajomy na wieści o moim nieszczęściu poratował mnie linkami do sklepów, które wciąż miały go po starej cenie.
Jako że praca jest po to, by w niej pracować, a nie robić zakupy, postanowiłam zamówić obiektyw po pracy. I co? I klops - najwyraźniej popyt na ten obiektyw jest wysoki, bo w ciągu kilku godzin wszystkie sklepy wyprzedały go kompletnie. Myślałam, że rozwalę sobie mózg na ścianie.
Następnego dnia rano przesnułam się resztkiem sił po wszsystkich sklepach, sprawdzając, czy przypadkiem nic sie nie zmieniło. Jaaasne, przez noc nagle się miał magicznie pojawić... tylko że jak inaczej wytłumaczyć fakt, że obiektyw nagle stał się dostępny? Od razu wylądował w koszyczku, i właśnie do mnie leci. Jestem wniebowzięta. I spłukana ;).
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz